Filar polskiej fajki - rozmowa z Ryszardem Filarem.
W trakcie wycieczki wieńczącej obchody XII Święta Fajki w Przemyślu miałem okazję porozmawiać z mistrzami fajkarskimi z Przemyśla na tematy przeróżne, kręcąc się jednak wokół przedmiotu naszego hobby, dając tym samym tworzywo do kolejnych rozmów z fajką w zębach.
Z drobną pomocą Henryka Worobca udało mi się namówić również Ryszarda Filara by opowiedział o swoich początkach w branży fajkarskiej, a za sprawą wspaniałego daru do dygresji i wspominek, pan Ryszard zdradził też kawał historii przemyskiego fajkarstwa, swoich terminów u Ludwika Walata i pracy w trudnych warunkach Rzeczpospolitej Ludowej.
Zapis rozmowy celowo pozostawiam bez redakcji. Oddaje w pełni kształt naszej rozmowy, przetykanej gęsto wspomnieniami mistrza.
Sebastian Nowak: Proszę opowiedzieć jak rozpoczął pan przygodę w branży fajkowej?
Ryszard Filar: Moja przygoda rozpoczęła się w 1957 roku, dzięki panu Kulpińskiemu, który był pierwszym uczniem Ludwika Walata. Chodziłem do Ogólniaka, a w czasie wakacji po 9. klasie namówił mnie do wspólnej pracy. Spotkaliśmy się i stwierdził, że jeśli chcę, mogę w wakacje trochę zarobić. I tak mnie wciągnął do środowiska fajkowego. Rok później zostałem uczniem Ludwika Walata. W 1960 roku zdałem egzamin czeladniczy, poszedłem do wojska, a po służbie wróciłem do warsztatu pana Walta. Pracowaliśmy razem do 1980 roku. Wtedy zdecydował się zrobić ze swojej firmy spółkę: Walat, Kulpiński i Filar. Ale nie cieszyliśmy się tym długo, bo już rok później Walat zmarł. Firma przeszła na własność dwóch Ryśków, Kulpińskiego i Filara, co trwało mniej więcej trzy lata. W 1984 roku Kulpiński i Filar się rozeszli, ale pomimo to pracowaliśmy nadal w jednym domu, tylko on z jednej, a ja z drugiej strony (śmiech). Każdy zaczął pracować na swój rachunek. Wystawiałem fajki do Stanów Zjednoczonych, a w 1984 roku nawiązałem kontakt z wytwórnią artykułów tytoniowych w Hamburgu. Prawie przez 12 lat wysyłałem fajki za ich pośrednictwem do Niemiec. Teraz mija mi 60 lat pracy. Przez ten czas robiłem fajki i klasyczne i rzeźbione. Miałem dwóch zdolnych uczniów, Bartka Antoniewskiego, który dziś prowadzi zakład i jednego artystę po szkole rzemiosła artystycznego we Wrocławiu. Z moich produktów największe powodzenie miał Piłsudzki, bo to wie pan, taki człowiek zasłużony dla narodu polskiego. Robiłem też Górale, Turków, różne formy na zamówienie. Do tego momentu miałem kupę u ludzi uznania. Moje fajki, nie chwaląc się, były na topie. Nawet telewizja z Katowic zrobiła ze mną program telewizyjny. Ale tak się stało, że chwilę po ogłoszenia Stanu Wojennego, wszystkie fajki z gabloty mi ukradli. Raz się cieszyłem, że akurat telewizja przyjechała i byli zainteresowani moją pracą, a z drugiej strony, duża część mojej pracy, prawie 200 fajek, przepadło. Dziwne jest tylko to, że pod tą gablotą znajdowało się kolejne 500 fajek, których nie ruszyli. Być może przeoczyli i zadowolili się tylko tym co na wierzchu.
S.N.: Jak wyglądały pana początki u Walata? Jakim był mistrzem?
R.F.: Ja panu powiem jedną rzecz, która mi się podobała u Walata. On nigdy nie strofował ucznia. Zawsze, jak pierwszy raz robiliśmy fajki, a początki zawsze są trudne, tu nie doszlifowane, tam niedopieszczone, niedopolerowane, ale on nigdy nie krytykował, tylko mówił, że sam poprawi, albo tłumaczył jak ja mam to zrobić. To był bardzo szlachetny człowiek. W każdym razie powiedział tak: „Oba Ryśki (R. Filar i R. Kulpiński, przyp. red.), pracujcie na siebie, bo ja wiecznie nie będę żył. A na pewno was nie skrzywdzę”. I faktycznie, zrobił w nami spółkę, długo nie pożył, bo zachorował i w 1981 roku zmarł.
S.N.: Czyli współpraca z Ludwikiem Walatem zaraziła pana pasją bez mała na całe życie?
R.F.: Z początku nie pracowałem tylko z jednym Walatem, bo Ludwik pracował razem ze swoimi braćmi. Dopiero pół roku po nawiązaniu naszej współpracy, od stycznia 1958 roku, oddzielił się od spółki z braćmi, a w Przemyślu powstały trzy firmy Walatów. I my z Ryszardem Kulpińskim poszliśmy do Ludwika, bo nie chcieliśmy ani do Janka, ani Michała, ani u Mietka robić. Oni w rodzinie wszyscy się trudnili fajkarstwem. Pięciu braci było i pięciu ich robiło fajki. Po odłączeniu się Ludwika, zmienił się też warsztat gdzie pracowaliśmy. To były inne czasy, wysokie wymagania, nawet Urząd Skarbowy musiał przeprowadzać regularne kontrole. Początki majstra były bardzo trudne, ale zawsze nam powtarzał: „Dobry rzemieślnik, jaki by nie był ustrój, zawsze będzie górą”. Wtedy też zaczął w Przemyślu wkraczać przemysł fajkowy, powstał zakład PZPT. Chcieli zniszczyć konkurencję, wszystkich pojedynczych mistrzów, którzy pracowali na siebie. I trwało to kilka lat, ale chyba po trzech czy czterech ten zakład zbankrutował. A my wtedy te wszystkie kostki surowca co po nich zostały przejęliśmy dla siebie.
S.N. Czy w tamtych czasach trudno było pozyskać wykształcenie czeladnicze i mistrzowskie?
R.F. W 1974 roku i ja i Kulpiński zdawaliśmy egzamin mistrzowski, ale to nie był taki egzamin jak teraz. Teraz to ani nie jest uczniem ani czeladnikiem, a zdaje na mistrza. Ale takie czasy. Wtedy trzeba było przepracować dwa lata jako uczeń żeby zdać egzamin czeladniczy, a jako czeladnik kolejnych sześć lat. To jest osiem w sumie lat nauki.
S.N.: Może pan opowiedzieć jak wyglądał taki egzamin?
R.F.: Egzamin czeladniczy nie wyglądał jak teraz. Jak się zdawało egzamin, przyjeżdżała cała świta z Izby Rzemieślniczej z Rzeszowa. Zdawało się egzamin i z zawodu i z przysposobienia obywatelskiego, geografii, z wiedzy o konstytucji. Dopiero po tych wszystkich egzaminach teoretycznych zdawało się egzamin praktyczny ze sztuką popisową. Trzeba było wykonać przedmiot i opisać sposób wykonania, jakie surowce, wiedzieć jakie tworzywo sztuczne, czy posiada atest. Mieliśmy z początku kłopoty, sanepid co dwa lata nas kontrolował, a ustniki czasem nie posiadały atestu, bo nie posiadaliśmy takiej technologii jak na zachodzie. Byliśmy cofnięci o jakieś 30 lat. Dopiero jak runął Mur Berliński, otworzyły się nam oczy jaki tam surowiec jest i wykończeniówka, te wszystkie bejce, ustniki. I przemyska brać fajkarska zaczęła dopiero robić cuda, które były uznawane za granicą. Wyrównaliśmy szanse, bo teraz i materiał jest ten sam, bejce i ustniki te same, tylko umiejętnościami mogliśmy się w końcu popisać. Ja na przykład, z Heniem Worobcem, nigdy fajki nie lakierujemy. To nie jest dobra praktyka, jak by nie było ten lakier wchodzi w reakcję. Nasze fajki tylko woskujemy i olejujemy.
S.N.: Pamięta pan swoją fajkę jaką wykonywał na egzaminie czeladniczym?
R.F.: Nie, tej pracy było tyle że wszystko się zapomina. Przez dwa lata nauki musieliśmy przejść przez wszystkie procesy produkcji fajki. Więc jak z Kulpińskim terminowaliśmy u Walata, byliśmy przez te dwa lata szkoleni od a do z. Najpierw się przez miesiąc cegły tłukło do czyszczenia fajki, jeden później polerował, a w miarę jak się uczył, majster dawał mu coraz trudniejsze zadania. W każdym razie przy obróbce fajki od surowca do gotowego wyrobu jest minimum 63 operacje. I każdą z nich przeszliśmy w trakcie nauki.
S.N.: A egzamin mistrzowski mocno różnił się od czeladniczego?
R.F.: Egzaminu mistrzowskiego myśmy nawet nie chcieli robić, ale akurat z Rzeszowa majster dostał ponaglenie, że jak to? Uczniowie już po tylu latach są czeladnikami, a powinni zdawać dalszy stopień. A ten egzamin to już był trudny, bo to oprócz tego wyrobu co przygotowaliśmy, trzeba było zrobić kosztorys, wyliczyć wszystkie składowe, trzeba się było nauczyć i technicznie i ekonomicznie. Ale zdałem matury, to mi liczenie większej trudności już nie sprawiało (śmiech).
S.N.: Wróćmy jeszcze do czasu początków pana własnej firmy. Trudno było wtedy dostać dobrej jakości wrzosiec?
R.F.: Wtedy już było łatwiej, ale w czasach Walata trzeba było wrzosiec pozyskiwać okrężną drogą. Firma Aro z Warszawy majstrowi trochę pomogła w zdobyciu surowca, a to była taka wymiana handlowa. Dali nam dolary, za te dolary sprowadziliśmy wrzosiec z Albanii, ale marnej jakości, a za dolary rozliczyliśmy się w produkcie. A jakość wrzośca zależy od położenia geograficznego gdzie rośnie. Najlepszy pochodzi z Korsyki, bo tam jest wysoka temperatura, nie ma takich opadów atmosferycznych, tkanki drewna się mocno zbijają żeby jak najmniej oddawać wilgoci. A teraz sprowadzamy wrzosiec z Włoch, ale to pan wie. Takie firmy jak Dunhill czy Peterson biorą setki tysięcy klocków czy nawet miliony i mogą przebierać. Z takim potentatem każdy się liczy. A my? Jak mamy zamówienie na 300 – 400 kostek to oni nas trochę zbywają.
S.N.: Trudno się było utrzymać w Polsce w branży fajkarskiej?
R.F.: Ja nie miałem problemu. Te domy towarowe z całej Polski odzywały się do mnie, a przedstawiciele proponowali różne rzeczy na wymianę: zegary, kryształy, koniaki, byle dostać fajki. A teraz jest trudniej. Raz, że zachód się nam na rynek wchrzanił, istnieją sklepy internetowe, a starzy handlowcy powymierali. A i ja starszy jestem i nie będę się pchał w nowinki. Choć i tak na razie nie narzekam.
S.N.: Jak by pan ocenił zmiany w procesie produkcji fajek?
R.F.: Na przestrzeni tych wszystkich lat zmieniło się chyba wszystko. I surowiec i procesy produkcji. Kiedyś to wszystko się ręcznie robiło. Na przykład ustniki. Za Walata był surowiec w blokach, trzeba to było ciąć, toczyć i ręcznie obrabiać. Ta żywica strasznie piekła w oczy jak się pyliła. Później majster wprowadził prasę, a ustniki robiliśmy z bakelitu. Później ustniki były prasowane z innych surowców, ale przyszła kontrola z Sanepidu i zabroniła ich produkcji. Później był stilamid, czarny. Ale też nam nie pozwolili z tego robić, bo miał w sobie zalążki rakotwórcze. Więc z tego zrezygnowaliśmy i kupiliśmy tworzywo białe. Ale nie pasowało do fajek, więc Sanepid pozwolił nam kupić sadzę angielską, którą barwiliśmy to rozgrzane białe tworzywo na czarno, a ustniki wychodziły eleganckie. I dopiero teraz używa się tego ABSu i akrylu.
S.N.: Ile miesięcznie fajek pan produkował?
R.F.: Kiedyś? To zależy. Nieraz 500, może 600 sztuk. Miałem czterech pracowników, dwóch na pełen etat, a dwóch na popołudniówki przychodziło pomagać przy produkcji. A oprócz fajek robiło się też inną galanterię drewnianą. Nie otrzymywaliśmy wtedy tytułu fajkarza, tylko mistrza przetwórstwa tworzyw sztucznych. Tytuł fajkarza skatalogowany jest jako zawód dopiero od kilku lat. Wtedy to poza fajkami robiliśmy jeszcze korale, różańce mahometańskie, Chinki z parasolkami, Reksia, wszystko. Robiliśmy też cygarniczki do papierosów. Kiedyś mieliśmy takie wielkie zamówienie na 50 tysięcy cygarniczek do Węgier, cygarniczek kolorowych, kwadratowych w przekroju. To trzeba było się tych kostek naciąć wtedy (śmiech) i sklejać kazeiną, szlifować, wiercić. Byliśmy w tym kierunku wszechstronnie wykształceni.
S.N.: Jaka jest pana ulubiona fajka?
R.F.: Ja to faktycznie nie palę od 1973 roku, bo po śmierci brata się zdenerwowałem, wypaliłem za dużo papierosów i ja z kolei bym umarł, więc wszystko rzuciłem. Robiłem często fajki konkursowe, do Poznania, Szczecina, Bydgoszczy. I jak jeździłem na konkursy to mówili mi często jak ja swoje wyroby promuję, skoro nie palę? Więc zacząłem startować w konkursach, odpalałem, dmuchnąłem ze dwa razy i mówiłem że mi fajka zgasła (śmiech).
S.N.: A spośród fajek, jakie pan robił, które uznałby pan za ulubione?
R.F.: Lubowałem się w fajkach klasycznych, choć to zależy od surowca. Najlepiej czułem się w fajkach apple.
S.N.: W tym roku zrobił pan ponad 50 fajek na XII Święto Fajki w Przemyślu. Jak długo trwało ich wykonanie?
R.F.: Dwa czy trzy tygodnie. Najpierw dostałem zamówienie na 43 sztuki, a później jeszcze dziesięć dorabiałem.
S.N.: Według pana trudno wykonać dobrą fajkę?
R.F.: Jest z tym różnie. Raz, że to kwestia gustu, materiału i wykonania. Nieraz fajka jest piękna, ale surowiec nie jest specjalny. Każdy by chciał, żeby najmniejszy szczegół był idealny. Niektórzy koneserzy, swojego czasu z Warszawy, to nawet brali szkoło powiększające i oglądali fajkę z każdej strony, ale nigdy nie patrzeli jaka jest jej cena.
S.N.: Prosiłbym jeszcze o kilka słów dla nowych, dopiero zaczynających swoją przygodę fajczarzy. Czym powinni się kierować przy wyborze fajki? Tak z perspektywy doświadczonego fajkarza, jaka fajka będzie dobra dla poczatkującego fajczarza?
R.F.: Radziłbym początkującym kupić fajkę gruszkową. To są fajki tanie, a można się na nich nauczyć dobrze palić. Raz zrobiłem fajkę konkursową do Poznania. Jeden z uczestników chciał za wszelką cenę wyjść na lidera i hajcował drewno, tak że przepalił fajkę i jeszcze do mnie miał pretensje. I obsmarował mnie później w Kalumecie, że fajek nie potrafię robić, ale później Prezydent Rogalski go tam utemperował. „Wszyscy jakoś palili i nikt nie przepalił, tylko akurat tobie?” A teraz też miałem reklamację ze Święta Fajki, była pretensja, że ustnik mu nie pasował. Niestety te ustniki akrylowe z wtryskarek mają często wady przy czopach, ale to już cena estetyki.
S.N.: Bardzo dziękuję za rozmowę, do zobaczenia na kolejnych Świętach Fajki!
Ryszard Filar - Przemyski Mistrz Fajkarski obchodzący w lipcu 2017 sześćdziesięciolecie pracy zawodowej. Jeden z uczniów Ludwika Walata, pod którego okiem zdobył wszechstronne wykształcenie w branży fajkarskiej i przetwórstwa tworzyw sztucznych. Od 1984 roku prowadzi własny warsztat, przez wielu uznawany za jeden z najlepszych w Polsce. W 2017 roku przygotował fajki turniejowe na XII Święto Fajki w Przemyślu.
Comentários